Dwulatek na szlaku

Minęło niemal dwa lata od naszego ostatniego wpisu (W chuście w Tatry!), więc wypadałoby napisać coś nowego w temacie chodzenia z dzieckiem po górach, zwłaszcza, że ostatnio znaleźliśmy kolejne miejsce, które wpisujemy na naszą listę „Na pewno jeszcze tam wrócimy. Najlepiej od razu!”.

To nie jest tak, że przez ostatnie 2 lata nie byliśmy w górach, o nie! K. by tyle bez nich nie wytrzymała. Po odwiedzeniu Tatr byliśmy byliśmy też w Karkonoszach, dwukrotnie w czeskich Górach Izerskich na nartach i dwukrotnie w Alpach.

Na Śnieżkę

W ubiegłym roku odkryliśmy Dolinę Aosty – dolinę we włoskiej części Alp, a zarazem najmniejszy region Włoch, która oferuje wspaniałe łagodne szlaki tuż pod masywem Mt Blanc, na które można się wybrać nawet z wózkiem lub po prostu na małych półtorarocznych nóżkach. Dolina była piękna, widoki zabójcze, jednak poza lotem wymagała jeszcze 2-3 godzinnego dojazdu, a nasz mały Pan B., który uwielbia samoloty (ma na koncie już 20 lotów), za jazdą samochodem niestety  przepada.

 

W tym roku padło więc, znowu na coś nowego – na Dolinę Stubai w astriackim Tyrolu. Na nasze szczęście lot z Berlina do Innsbrucka trwa niewiele ponad godzinę, a dojazd stamtąd do doliny… 15 minut! Dodajmy do tego, że lotnisko w Innsbrucku jest mniej więcej wielkości tego w Rzeszowie, a loty odbywają się tu raz na półtorej godziny, więc można zapomnieć o kolejkach do odprawy czy wypożyczalni samochodów. W rezultacie do Doliny Stubai dotarliśmy z domu w Berlinie o wiele szybciej niż dotarlibyśmy w Karkonosze lub Tatry. Właściwie to szybciej niż na drugi koniec miasta…

 

 

Dolina Stubai to malownicza Dolina położona około 10 kilometrów na południowy wschód od Innsbrucka. Środkiem doliny biegnie droga (nieco ponad 30km), która urywa się u stóp lodowca Stubai. Nie ma tu ruchu tranzytowego, w dolinie jeżdżą tylko jej mieszkańcy… i goście oczywiście. Kiedy planowaliśmy wyjazd, zarezerwowaliśmy samochód, bo byliśmy przekonani, że będziemy dużo jeździć, żeby dotrzeć nim w ciekawe miejsca. Okazało się jednak, że dolina ma wystarczająco wiele do zaoferowania, a poza tym mając Stubai Super Card (karta „miejska” obejmujące całą dolinę, którą oferuje w cenie noclegu wiele gospodarstw) dojazd do doliny z Innsbrucka, jak również transport autobusowy w dolinie jest darmowy. To nie jedyna zaleta karty – umożliwia ona przez cały czas pobytu przejazd każdą kolejką gondolową raz dziennie w górę i w dół, zjazd na letnim torze saneczkowym raz w tygodniu (kolejne zjazdy nie są już darmowe, ale ze zniżką), darmowy basen raz w tygodniu, wstęp do różnych atrakcji i muzeów, również w Innsbrucku. Koszt karty (wliczonej zwykle w koszt noclegu) to ok. 6€ za osobę za dzień, a więc niewiele więcej niż opłata klimatyczna.

Z racji szybkiego dojazdu i wprowadzenia się do tyrolskiej chaty już pierwszego dnia wyruszyliśmy w górę.

Nasz urokliwy dom w miejscowości Mieders na najbliższe kilka dni

 

Serles – wodny plac zabaw

Nasza pierwsza mała wycieczka rozpoczęła się pod kolejką gondolową 800 zaledwie metrów od naszego domu. Pojechaliśmy tam, aby udać się na niezwykły wodny plac zabaw. Tuż pod górną stacją kolejki płynął strumyk z wieloma zaporami, które dzieci ochoczo zamykały i otwierały, obok stał drewniany plac zabaw, a nieopodal płytkie jeziorko z przeciąganą na linie tratwą. Raj dla dzieci, a widoki rajskie dla oka rodziców. Na tratwie przyłączyła się do nas mała Austriaczka, która pokazała nam jak łapać kijanki i traszki pływające w jeziorze. B. spodobało się to na tyle, że całe popołudnie spędziliśmy w tym miejscu i wracać do domu musieliśmy już pieszo. Tu należy wspomnieć dwie ważne rzeczy, na które trzeba zwrócić uwagę planując wyjazd do doliny Stubai:

  • wszędzie, ale to wszędzie – czy to przy schronisku czy przy stacji kolejki czy w miasteczku są place zabaw, więc przy każdym z nich trzeba przewidzieć długą przerwę (zwłaszcza jeśli na placu zabaw jest woda lub koparka!) – mimo wszystko jednak wizja placu zabaw jest świetną motywacją dla dziecka, a to ułatwia wędrówkę również rodzicom :)
  • kolejki gondolowe jeżdżą najpóźniej do 17:00, niekiedy do 16:00, więc planując całodzienną wędrówkę trzeba liczyć się z zejściem na pieszo

Pierwszego dnia z rozpędu nie wzięliśmy nawet nosidełka, a że zabawa w wodzie była przednia, a droga na dół męcząca, Pan B. zasnął na rękach.

 

Przy stacji Serlesbahn znajduje się też letni tor saneczkowy, na który można zabrać już dwuletnie dziecko. Prędkość dochodzi do 43km/h, bardzo polecamy :D

Poza tym ze stacji kursuje co ok. godzinę pociąg (traktor z wagonikami) do oddalonego o kilka kilometrów górskiego klasztoru znajdujacego się na początku szlaku pod szczyt Serles.

 

Schlick2000 – śnieg i panorama doliny

Do miejscowości Fulpmes jeździ tramwaj(!) bezpośrednio z Innsbrucka, no ale skoro my już mieliśmy samochód, to z niego skorzystaliśmy. Żeby dotrzeć na samą górną (2136m n.p.m.) trzeba minąć stację pośrednią. Na górze znajduje się oczywiście plac zabaw, restauracja i (po dziesięciominutowym spacerze) platforma widokowa z widokiem na dolinę.

 

Nam (R. i K.) udało się nawet wejść na jakiś mały szczyt oddalony o 20 minut marszu pod górę od stacji. 

 

Kiedy my zdobywaliśmy szczyt, Pan B. został na dole z babcią i dbał o to, aby jego ulubiona małpka popływała sobie w wodzie z topniejącego śniegu.

 

Myśleliśmy nad pieszym zejściem do dolnej stacji, ale szlak oficjalnie był zamknięty ze względu na zalegający jeszcze tu i ówdzie śnieg.

 

Wodospady

Pan B. od piewszego pobytu w Alpach uwielbia wodospady, dlatego i podczas tego wyjazdu nie mogło ich zabraknąć. W dolinie jest ich kilka sporej wielkości:

  • na potoku Mischbach
  • na samym końcu doliny przy stacji kolejki pod lodowcem
  • Grawa – ponoć najszerszy w tej części Alp

 

 

Lodowiec

Kiedy kupiliśmy bilety do Innsbrucka okazało się, że akurat w czym czasie kolejka na lodowiec Stubai będzie nieczynna, także niestety musieliśmy się zadowolić jego widokiem z domu, z innych części doliny no i spod stacji.

 

Kolejki gondolowe

W dolinie znajdują się cztery trasy kolejek: Serlesbahn w Mieders, Schlick2000 w Fulpmes, Elferbahn w Neustift i oczywiście te na lodowiec. Cena za kolejki jest dość wysoka (ok.10 w jedną, a 15-20€ w obie strony), ale mając kartę Stubai Super Card nie trzeba się tym martwić. Kolejki w lecie kursują od 9 rano do 16-17:00.

 

Alpejskie zwierzaki

Dzieci w górach nie zawsze zachwycają się widokami, a to czy jedna góra jest mniej lub bardziej stroma ich nie interesuje. Ważne żeby się nie nudzić. Zwierzęta bardzo w tym pomagają.

We wszystkich jeziorkach i oczkach wodnych spotkać można żaby, kijanki i traszki górskie, na łąkach dużo jest koników polnych, a praktycznie na całej długości szlaków, również w lasach – krowy i niekiedy konie.

Poza tym w wielu gospodarstwach lub schroniskach są kury, króliki, kozy i inne zwierzątka hodowlane.

Schroniska i chatki górskie

Jest ich bardzo dużo na każdym szlaku, w większości są to nowe lub wyremontowane obiekty, w których można zjeść w rozsądnej cenie domowej roboty ciasto, smaczny obiad i napić się kawy lub piwa. Niektóre (większe) oferują też noclegi. Oczywiście każde ma też swój plac zabaw.

 

Jeśli dodać wszystko czego potrzeba osobom podróżującym z dziećmi – otrzymujemy schronisko z dobrym jedzeniem, pięknym widokiem, placem zabaw (koniecznie z koparką!) i zwierzętami, czyli mniej więcej coś takiego:

 

Scheibenweg – Szlak dla dzieci

Scheibenweg czyli w wolnym tłumaczeniu – dysko-droga, to wspaniały pomysł dla tych, którzy chcą aby ich dziecką przeszło cały szlak na pieszo mając jeszcze przy tym niezłą zabawę. Czyli dla każdego kto podróżuje w góry z dzieckiem, zwłaszcza małym. Przed wjazdem na górę kolejką Schlick2000 w kasie trzeba wypożyczyć drewniany dysk (3€ z czego 2€ to kaucja). Na górze trzeba przejść część szlaku (ok. 45 minut od dolnej stacji pod góę lub ponad godzinę w dół od stacji górnej), aby dotrzeć nad jeziorko nad którym rozpoczyna się Scheibenweg. Cały sekret tkwi w tym, że wzdłuż całego 3-kilometrowego szlaku ciągnie się drewniana rynna, którą dziecko może popychać swój drewniany krążek. Czasami krążek ucieka, czasami zatrzymuje się o zapory, niekiedy wypada, ucieka w krzaki i trzeba go znaleźć. Co jakiś czas znajdują się różne drewniane machiny, do których można wrzucić / wepchnąć / wślizgnąć / wbić / wdeptać krążek. Radość Pana B. była ogromna i mimo wcześniejszego zmęczania przeszedł z uśmiechem na ustach całą trasę.

Przed wejściem na szlak jest oczywiście plac zabaw.

 

Jak nosić dwuletnie dziecko w górach

Najlepiej wcale :) Nie chodziliśmy ekstremalnie dużo (nigdy powyżej ok. 7km) ani szybko, więc Pan B. często szedł z nami za rękę lub swoją drogą, pokonując samodzielnie nawet strome podejścia.

 

Niekiedy braliśmy go do nosidełka, i mimo, że nie używaliśmy go od roku, sam chętnie do niego wchodził kiedy był zmęczony.

 

Poprzedniego lata w Dolinie Aosty, gdzie wszystkie trasy pokonywaliśmy pieszo, korzystaliśmy jednak z nosidełka wiele razy, a raz nawet… z wózka! Choć mimo tego, że Pan B. był znacznie młodszy zdarzały się i cakowicie piesze wędrówki.

 

Gdzie mieszkać? Może więc w Tyrolu? Chociaż na próbę?

W chuście w Tatry!

Sporo czasu minęło od ostatniego wpisu. Dużo się również u nas pozmieniało. Dodatkowy członek rodziny skutecznie ogranicza czas na pisanie bloga.

Z połową sierpnia, jak co roku (tak, w zeszłym roku, w ciąży, też) wybraliśmy się do Zakopanego, polskiej stolicy Tatr. Tym razem mieliśmy zaszczyt zabrać członka naszej rodziny, pokazać dziecku góry – Pana B. ;) Co ważne jako środek przenoszenia dziecka wzięliśmy jedynie chustę, nie braliśmy wózka/ spacerówki.

Po pierwsze dlatego ponieważ lecieliśmy z Berlina do Rzeszowa samolotem (linie Ryanair), po drugie wózkiem nie można, poza trzema dolinami, wjechać w góry. My mieliśmy bardziej ambitne plany niż Dolina Kościeliska, Chochołowska czy Morskie Oko. Po trzecie nie korzystaliśmy z nosidełka, bo nasze dziecko nie potrafi jeszcze samodzielnie siadać, co jest wskazaniem (dla zdrowia) do noszenia go tylko w chuście.

Wzięcie pana B. do chusty w góry było strzałem w dziesiątkę. Góry stały przed nami otworem. Korzystaliśmy z wiązań: kangurek, kieszonka i plecak prosty. Zarzucanie dziecka na plecy przydawało się przede wszystkim przy podejściach np. Doliną Jaworzynki czy Grzybowiecką Doliną (pomiędzy Strążyską a Małej Łąki), poza tym przy zejściach siedział w kieszonce lub kangurku. Nie baliśmy się, że nie bierzemy wózka, ponieważ mały ostatnio w ogóle nie tolerował spacerów w wózku, więc na spacery po mieście braliśmy go i tak w chuście. Wszystkie wiązania wcześniej długo w praktyce używaliśmy. Warto zaznaczyć, że wzięliśmy razem 3 chusty: 1 dłuższa 4,2m mocna z domieszką konopii, 1 krótszą 3,6m bawełnianą (awaryjną na wypadek dużych zabrudzeń…) i chustę kółkową. Ostatecznie używaliśmy tylko tą pierwszą. Nic niespodziewanego się nie wydarzyło.

Co ciekawe spotkaliśmy parę rodzin, które nosiły w chuście swoje dzieci :) Jedną rodzinkę spotkaliśmy dwukrotnie, zawsze były to niesamowicie miłe rozmowy lub pozdrowienia :)

Na plecach

Czas przejścia szlaków oczywiście się wydłużył – a to na karmienie, a to na zmianę pieluszki, a to na rozciągnięcie małych nóżek. Potrzebowaliśmy więc około 50 procent czasu więcej. Zauważyliśmy też, że pierwszego dnia maluch był trochę niesforny, troszkę się wyrywał z chusty, wiercił, nudził. Był to chyba czas „adaptacji”. Z kolejnymi dniami nasze dziecko stało się doskonałym partnerem (tak! tak!) na szlaku. Dokładnie, mały partner górski – on wytrzymywał nasze: „do końca szlaku jeszcze 10 minut”, a my jego wiercenie z nudy w chuście. Dzielny chłopak! :)

Przystanek na szlaku
Przystanek na szlaku

Dobrym rozwiązaniem było wzięcie w góry parasola. Mały parasol w plecaku nie tylko chronił go przed słońcem czy wiatrem na postojach, ale też niewielkim deszczem w płaskich dolinach. Kogo spotkało nagłe oberwanie chmury w górach w łatwym terenie, ten wie jak przydatny jest to element wyposażenia. Przy podejściach między siebie a dziecko zakładaliśmy pieluszkę tetrową albo szybkoschnący ręcznik, zaś po wyciągnięciu z chusty od razu „zawijaliśmy” malca w ciepły polar.

Sposób na drzemkę, hamak z chusty

W chacie, w której nocowaliśmy w Zakopanem, również mieliśmy zapewnione wszelkie udogodnienia dla małego: wanienka, łóżeczko turystyczne, nowiutką kołderkę, przewijak, większy pokój. Byliśmy spokojni, czyli tak jak powinno być na wakacjach, prawda? :) Mały w dzień sypiał tylko 3x 30 minut, czasem ciężko w ogóle było mu zasnąć. Wszystko chyba wydawało mu się zbyt interesujące. Za to po powrocie do pokoju naprawdę cieszył się, że jest w pokoju. Po myciu spokojnie i bezproblemowo zasypiał.

Po powrocie stwierdziliśmy, że bliżej poznaliśmy nasze dziecko. Nie jest to już mały, głupiutki, wrzeszczący nieustannie niemowlak, ale bystry i ciekawski, mały chłopaczek, który czasem naprawdę nudzi się w górach (ile można patrzeć na zielone?!?!), rozdaje setki uśmiechów strudzonym turystom i do którego trzeba mówić, zagadywać, opowiadać. Osobiście stwierdziłam również, że w podróży, szczególnie na szlaku w górach, o dziwo łatwiej dziecko „ogarnąć” niż w (nudnym) domu. Za rok chcielibyśmy wybrać się z nim w Tatry Słowackie na rowery! O!

Nasze szlaki (łącznie ok. 50km):

0 dzień: 1/2 drogi na Gubałówkę

1 dzień: Dolina Strążyska – Dolina Grzybowiecka (czarny) – Dolina Małej Łąki – Ścieżka pod Reglami

2 dzień: Dolina Olczyska- Wielki Kopieniec – Toporowa Cyrhla

3 dzień: Dolina Jaworzynki- Dolina Gąsienicowa- Czarny Staw Gąsienicowy- Schronisko w Dolinie Gąsienicowej- szlak niebieski (Wielka Kopa Królowa)

4 dzień: Ścieżka pod Reglami – Dolina ku Dziurze

5 dzień (Słowacja) Cicha Dolina Orawska- Dolina Bobrovecka

 

 

Szukanie mieszkania po berlińsku

Kilka miesięcy temu nasze przytulne berlińskie gniazdko zmieniło właściciela. Było to dla nas dobrym motywatorem do tego, by znaleźć nowe, nieco większe mieszkanie. Właściwie nieśmiałe poszukiwania zaczynaliśmy już ponad rok temu, ale ciągle trudno nam było, nawet w myślach, rozstać się z naszym spokojnym zakątkiem. Teraz, bogatsi o wiele doświadczeń, chcemy krótko streścić to, w jaki sposób szuka się mieszkania w Niemczech. Jeśli wierzycie w to, że w Niemczech nie ma biurokracji albo wszystko dzieje się uczciwie, lepiej poszukajcie innej lektury ;)

Ogólnie rzecz biorąc sprawa jest prosta – szukasz ogłoszenia w internecie, idziesz obejrzeć mieszkanie, składasz papiery i się prowadzasz. W praktyce jest nieco inaczej.

 

Gdzie szukać

W niemieckim internecie można znaleźć kilka portali, na których można znaleźć sensowne ogłoszenia mieszkaniowe. Są to np. immobilienscout24.de czy immonet.de. Oczywiście dla studentów, bądź ludzi szukających mieszkania na krótki czas bądź szukających jedynie pokoju w dzielonym mieszkaniu, są nieco inne portale, np. wg-gesucht.de. Trzecią grupą są strony z ogłoszeniami drobnymi, czyli m.in. kijiji.de i quoka.de.

Większość największych portali ma ogromną liczbę ogłoszeń, po krótkim czasie stwierdziliśmy jednak, że immonet przepełniony jest ogłoszeniowymi fejkami, a jedyne sensowne ogłoszenia są i tak zdublowane na immobilienscout24, wiec skupiliśmy się na tej stronie. Dość sumiennie śledziliśmy również kijiji, bo tam pojawiały się ogłoszenia publikowane głównie przez prywatnych ludzi, z którymi można się czasem fajnie dogadać (wiemy to z doświadczenia, bo nasze obecne mieszkanie znaleźliśmy przez ten portal).

Próbowaliśmy też starych zwyczajów, a więc rozwieszania ogłoszeń na słupach i na tablicach ogłoszeń w superkarketach, ale nigdy nikt się z nami w ten sposób nie skontaktował.

 

Jak szukać

Kiedy zdecydowaliśmy się już jakie strony nas interesują, przyszedł czas na opracowanie systemu poszukiwań. immobilienscout24 pozwala wybrać opcję, dzięki której wszystkie spełniające kryteria ogłoszenia dostaje się bezpośrednia na maila. Oczywiście im mniej filtrów tym lepiej, zawsze lepiej dopytać niż przegapić interesującą ofertę. Zwykle wystarczy ograniczenie co do ceny, obszaru poszukiwań (dzielnic) i zależnie od wyboru – metrażu lub/i ilości pokoi. Na kijiji trzeba niestety przelądać wszystkie ogłoszenia na bieżąco.

Zawsze kiedy próbowaliśmy skontaktować się z ogłoszeniodawcą sprawdzaliśmy kim jest. Kiedy byłą to osoba prywatna pisaliśmy bardzo spersonalizowaną wiadomość z wieloma szczegółami o nas, to pozwalało zbudować od początku lepszą relację i wiele razy podziałało. Jeśli ogłoszeniodawcą była spółdzielnia – wystarczyło zwykłe zapytanie o możliwy czas obejrzenia mieszkania.

 

Typy ogłoszeniodawców

  • sprytni oszuści – to ważna grupa, na którą trzeba zwrócić uwagę. Oszuści wrzucają czasami zwykłe zdjęcia i piszą normalne teksty. Jeśli tekst jest po angielsku, to już znak ostrzegawczy, ale nie jest to regułą. Oszuści zwykle już w pierwszym-drugim mailu wyjaśniają, że mieszkanie należy właściwie do ich wujka/cioci, który umarł lub jest w Ameryce, a on sam (oszust) jest aktualnie w Londynie, ale jeśli wpłacimy kaucję bądź zastaw, to chętnie prześle nam klucz, żebyśmy mogli obejrzeć mieszkanie. Na takie maile najlepiej w ogóle nie odpowiadać. W przypadku wątpliwości radzimy przejrzeć bloga wohnungsbetrug.blogspot.de, który poświęcony jest właśnie takim praktykom i można tam często znaleźć maile identyczne, z tymi, które się dostało
  • oszuści fejkerzy – ich ogłoszenia wyglądają jak z katalogu meblowego (i właśnie stąd te zdjęcia są), w ogłoszeniu nie ma zwykle tekstu ani szczegółów, adres jest niezwykle atrakcyjny (samo centrum miasta), a cena bardzo okrągła i niewyobrażalnie niska
  • duże spółdzielnie – żeby uniknąć ogromu maili umieszczają datę oglądania mieszkania w ogłoszeniu – jest to plus, bo odpada czekanie na odpowiedź, ale ogromny minus, bo wtedy w mieszkaniu można spodziewać się tłumów
  • małe spółdzielnie lub pośrednicy (maklerzy) – umawiają się na oglądanie mieszkania tylko z ograniczoną liczbą osób (np. pierwsze 20, które wysłało zapytanie, dlatego tak ważne jest sprawdzanie ogłoszeń na bieżąco)
  • osoby prywatne – są to ludzie, którzy, zwykle aby uniknąć kosztów związanych z opłacaniem dwóch mieszkań, szukają kolejnego najemcy na własną rękę, zanim zabierze się za to spółdzielnia lub właściciel. Zwykle nie lubią oni tłumów, więc umawiają się na oglądanie mieszkań jedynie w małych grupkach lub pojedynczo, dlatego tak ważne jest zwrócenie na siebie uwagi i nawiązanie więzi już przy pierwszym kontakcie. Te osoby mają też często decydujący wpływ przy wyborze najemcy. Niestety wiele osób chce zarobić na wyprowadzce i jako warunek stawiają odkupienie od nich mebli (często kwoty sięgają powyżej 1-2 tysięcy Euro), mimo, że ich nie potrzebujecie

 

Cena wynajmu

Na cenę mieszkania składają się:

  • Kaltmiete – „zimny czynsz”, czyli cena mieszkania włącznie z ceną utrzymania i obsługi budynku
  • Nebenkosten – czyli „koszty poboczne” – ogrzewanie, gorąca woda itp.

Kaltmiete + Nebenkosten = Warmmiete („ciepły czynsz”)

Dodatkowo do „ciepłego czynszu należy” doliczyć prąd (ok. 1€/m²) i internet (standardowo 30€), dopiero wtedy uzyskamy realny koszt najmu. Niestety w ogłoszeniu pojawia się jedynie: zawsze Kaltmiete i niekiedy Warmmiete, dlatego należy pamiętać o odatkowych opłatach

 

Dokumenty

Teoretycznie, aby udać się na oglądanie mieszkania nie trzeba żadnych dokumentów. Jeśli jest inaczej – my rezygnowaliśmy – nie chcieliśmy podawać danych m.in. o naszych zarobkach ludziom, którzy być może nie mają nam nic do zaoferowania. Do ubiegania się o mieszkanie teoretycznie (i według prawa) jedynie wypełnienie prostego formularza. Praktycznie jednak trzeba złożyć wszystkie potrzebne dokumenty, a więc:

  • kopię dowodu i meldunku
  • zaświadczenie o braku problemów z płaceniem czynszu od poprzedniego właściciela mieszkania
  • zaświadczenia o zarobkach z ostatnich trzech miesięcy
  • dokument zwany Schufa, czyli coś jakby zaświadczenie o braku długów/problemów z Krajowego Rejestru Dłużników

Teoretycznie dokumenty te powinny zostać dostarczone dopiero po zakwalifikowaniu się do wynajęcia mieszkania, jednak wszystkie spółdzielnie wymagają ich wcześniej co jest niezgodne z prawem i często komentowane, jak na przykład w tym artykule: www.taz.de/!5034108

 

 

Oglądanie mieszkania

W przypadku mieszkań w popularnych dzielnicach musicie spodziewać się ogromnej liczby odwiedzających. Jeśli dodatkowo termin wizyty był upubliczniony bezpośrednio w ogłoszeniu, spodziewajcie się tłumów. Byliśmy kilka razy w mieszkaniach, do których było kilkadziesięcioro lub nawet więcej chętnych. Zdarzało się, że mieszkanie było na 4. piętrze, a kolejka ciągnęła się przez całą klatkę schodową, podwórze, bramę i jeszcze na ulicy przed kamienicą :)

Pół godziny po terminie wizyty wciąż na miejscu jest dużo ludzi:

20161007_155011

 

Umowa

Nie będziemy pisać na co uważać w umowie, bo oczywiście uważne przeczytanie umowy jest najważniejsze (o ile uda nam się dotrzeć do momentu, kiedy w końcu ktoś nam zaoferuje umowę). My przeglądając jedną z umów (ostatecznie jej nie podpisaliśmy, bo stwierdziliśmy, że mieszkanie jest za daleko od centrum) znaleźliśmy kilka ciekawostek:

  1. Karmienie gołębi w bezpośrednim pobliżu działki jak i na działce jest niedozwolone.

20161017_073024

 

2. Pranie i suszenie prania w mieszkaniu jest niedozwolone, kiedy może prowadzić do szkód.

20161017_073007

 

3. Uwaga, instrukcja spania w zimie!! Jeśli chcecie spać w chłodzie, powinniście przed pójściem spać wyłączyć ogrzewanie, dokładnie wywietrzyć i zamknąć sypialnię. Rano, po wstaniu, powinniście dokładnie wywietrzyć, jednakże ogrzewanie ponownie włączyć, żeby temperatura w mieszkaniu rozłożyła się równomiernie.

20161017_073105

 

Tatrzański tydzień

W połowie września w końcu udało nam się pojechać w Tatry. Pierwszy raz wspólnie, chociaż dla R. był to pierwszy raz w życiu. Tak jest – po Atlasie, Alpach i Andach przyszedł czas na wysokie pasmo, które nie zaczyna się literką „A” ;)

Przy okazji odkryliśmy, że , gdyby się postarać, możnaby dotrzeć w Tatry z Berlina w …trzy i pół godziny. Od września Ryanair otworzył nowe połączenie do Rzeszowa (które w promocyjnej cenie kosztowało jedynie 5€!). Lot trwa jedynie okrągłą godzinę. Z Rzeszowa natomiast, dzięki autostradzie A4 i Zakopiance (o dziwo na wielu odcinkach wielopasmowej) do Zakopanego można dojechać w dwie i pół godziny. Oczywiście byłoby jeszcze godzinę szybciej, gdyby lecieć z Berlina do Krakowa, ale my, ze względów rodzinnych, zatrzymaliśmy się w Rzeszowie.

Nocleg w Zakopanem znaleźliśmy w niedawno otwartym pensjonacie Dzika Owca, który powstał w gruntownie odremontowanym, byłym domu wczasowym Polskiego Radia. Położenie było świetne, bo do wejścia do Parku Narodowego mieliśmy mniej niż 10 minut, natomiast za oknem ciszę, bo nasza uliczka była praktycznie nieuczęszczana.

zachod1

Jeśli natomiast chodzi o jedzenie, to Zakopane i tatrzańskie schroniska są całkiem nieźle zaopatrzone. W mieście, w bardzo rozsądnej cenie, i zwykle bardzo dobrym smaku udało nam się znaleźć pyszny gulasz z jelenia, dwukrotnie pieczonego dzika i sarenkę. Trzeba jednak przyznać, że większość restauracji serwuje te same tłuste potrawy i ciężko jest znaleźć taką, serwującą dziczyznę, otwartą dłużej niż do 21ej. W schroniskach natomiast, po trudahc wędrówki, można znaleźć bardzo dobrą ogórkową (5PLN w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów) czy pyszną szarlotkę (8PLN w Schronisku Ornak, w Dolinie Pięciu Stawów ciasto niestety było bardzo suche).

zupka1

Spędziliśmy w Tatrach pięć cudownych dni i przez cały ten czas pogoda była wspaniała (nie licząc chmur nad Morskim Okiem), co pozwoliło nam na, tym razem spokojne wędrówki. Spokojne, ale nie najkrótsze, bo przeszliśmy około 80km. Przyroda była akurat w pełnym rozkwicie, a łąki pełne motyli, co z pewnością zauważycie na zdjęciach. Udało nam się również spotkać kozicę, łasicę oraz wiele ryczących jeleni (tylko dźwiękowo).

chatka1

 

polana1

kamien1

IMG_2675-02

1

14352380_10208714185029424_5204368449170275275_o

5stawow

Mieszkać tam, gdzie natura dzieli się swoimi owocami

Warning: Undefined property: stdClass::$pageInfo in /usr/home/robkmi2/domains/gdziemieszkac.com/public_html/wp-content/plugins/fluid-video-embeds/fluid-video-embeds.php on line 681 Warning: Attempt to read property "totalResults" on null in /usr/home/robkmi2/domains/gdziemieszkac.com/public_html/wp-content/plugins/fluid-video-embeds/fluid-video-embeds.php on line 681

Jest takie jedno miejsce na Ziemi, do którego stale wracamy myślami i do którego, z pewnością, wrócimy jeszcze fizycznie. To park narodowy La Campana w Chile. Spędziliśmy tam zaledwie dwa dni, a urzekł nas swoją przyrodą, dzikością i historią.

IMG_0930

IMG_0934

IMG_0961

Aby dostać się do parku, wystarczy pojechać z Santiago do miejscowości Olmué lub do La Calera. My wcześniej odwiedzaliśmy Valparaiso, dlatego jechaliśmy autobusem z Concón do La Calery. Stamtąd wzięliśmy lokalny autobus do Rabuco, a pod bramy parku podjechaliśmy stopem. Właściwie to od oficjalnej bramy parku, do praktycznego wejścia jest jeszcze 2 kilometry. Na wejściu do parku trzeba pozwolić strażnikowy spisać swoje dane paszportowe, określić się ile dni ma się zamiar w nim zostać i opłacić odpowiednią kwotę. Budkę strażnika do pola namiotowego dzielą kolejne dwa kilometry, także zanim dotrze się na miejsce postoju, można już co nieco zobaczyć.

A co można w La Campana zobaczyć? Cały park jest mocno pagórkowaty, więc wypełniają go zielone pagórki, z których sterczą, poza liściastymi drzewami, palmy i kaktusy. Jest tu kilka strumyków, wodospadów i jaskiń i oczywiście szczytów do zdobycia. Na każdym kroku (dosłownie) można spotkać inne zwierzęta, począwszy od owadów, przez różne rodzaje jaszczurek, pająków, węży, gryzoni i ptaków, a skończywszy na koniach i krowach. Skąd wzięły się tam konie i krowy? Zaraz wyjaśnimy.

IMG_1008

Kiedy obudziliśmy się rano pierwszego dnia, w oddali było słychać głośne muczenie krów. Pomyśleliśmy, że gdzieś nieopodal, może już za granicą lasu, jest pastwisko. Muczenie jednak nasilało się z każdą chwilą. Wyszliśmy przed namiot i zobaczyliśmy jak 5 metrów od nas przebiega w dzikim pędzie kilka muczących łaciatych cielsk. Po kilku sekundach dały się słyszeć krzyki i zza kępy drzew wyskoczył koń, a kowboj siedzący na jego grzbiecie machał lassem i próbował dogonić krowy. Udało mu się to nieopodal i nie było to jedyne kowbojskie polowanie, które widzieliśmy tamtego dnia. Później, wieczorem, wracając już do namiotu, widzieliśmy jak grupa kowbojów nagania, pasące się wcześniej na zboczach pagórków konie, które widząc naganiacza, rzuciły się dzikim pędem w dół. Oba te „polowania” nie były absolutnie ustawione pod turystów i w przypadku obu byliśmy jedynymi postronnymi świadkami zdarzeń. Jak się później dowiedzieliśmy, zarówno w Chile jak i w Argentynie konie i bydło domowe wypasa się w naturalnych warunkach samopas, dopóki właściciel nie ma co nich innych zamiarów. W Argentynie widzieliśmy nawet krowy koczujące przy strumieniu na wysokości 3300 metrów!

IMG_0964

IMG_0999

Poza zwierzętami dziko-hodowlanymi natknęliśmy się jednak na wiele gatunków całkowicie dzikiej fauny, jak vizcacha (przypominający królika duży gryzoń) czy tarantulę. Kiedy siedzieliśmy pierwszego wieczoru na ławeczce przed namiotem i jedliśmy kolację, coś delikatnie musnęło moją nogę. Myślałem, że to poruszony wiatrem liść lub trawa. Kiedy jednak spojrzeliśmy pod stół, pomachała nam wielka włochata tarantula. Na szczęście przed wyjazdem czytaliśmy, że tarantule nie są jadowite, więc uniknęliśmy niepotrzebnej paniki.

IMG_0952

IMG_0959

IMG_0993

Historię parku La Campana przybliżyły nam dwie osoby – pewien pan, który przysiadł się do nas na ławce w La Calera oraz przewodnik chilijskiej grupy wycieczkowej, któa przysiadła się do nas, gdy drzemaliśmy pod wiatką naprzeciwko wodospadu w parku :) Park ten odwiedził niegdyś ponoć sam Charles Darwin, gdy spływał pobliską rzeką. Ponadto, co najważniejsze, setki lat temu żyjący tu ludzie potrzebowali 15 minut dziennie, aby zdobyć pożywienie (a więc wszystko co niegdyś było potrzebne) na cały dzień dla ośmioosobej rodziny. Pozostałą część czasu mogli odpoczywać :) Niegdyś tereny te pokrywały głównie palmy, z których czerpano wiele składników, jak olej, kokosy czy liście do budowy chat.

IMG_0986

Dzisiaj flora parku La Campana wygląda inaczej niż niegdyś, wodospady niemal wyschły i prawdopodobnie zaopatrzenie się w żywność zajęłoby nieco więcej, ale wciąż to miejsce pozostaje na szczególnym miescu w naszej pamięci :)

IMG_1009

Jeśli chodzi o szybkie pozyskiwanie pożywienia, na Kubie byliśmy świadkami bardzo szybkich połowów dwóch panów. Wystarczyły im niespełna dwie minuty, aby wytropić, złapać i przesypać do wiaderka całą sieć ryb. Zobaczcie zresztą sami!

Jak myślicie – czy w dużym mieście w jakiejkolwiek części świata dałoby się zaopatrzyć bezpłatnie w naturalne i zdrowe jedzenie w kilka minut? Czy w miastach jest w ogóle możliwe korzystanie z darów natury?

W drodze, czyli zwiedzanie bez planu

Jadąc samochodem, czy to w Polsce, Hiszpanii, Argentynie czy gdziekolwiek byśmy się znaleźli, bardzo lubimy wypatrywać i odkrywać różne mało znane, nieturystyczne, a jednocześnie niezwykle ciekawe miejsca.

Tym razem, jadąc nieopodal Tarnowa, zobaczyliśmy na naszej mapie punkt oznaczony jako „słup graniczny z 1450 roku”. Ponieważ nie mogliśmy się oprzeć ciekawości i nadrobiliśmy kilka kilometrów.

Nieopodal wsi Zabawa trafiliśmy na słup graniczny, będący granicą posiadłości biskupów krakowskich i rycerzy herbu Zabawa… niemal 600 lat temu. Stojący nieopodal drogi, trzy-czterometrowy, nieco osłonięty od drogi rosnącymi na miedzy zaroślani słup mówi: „Ten znak posiadłości duchowne rozdziela i pańskie. 1450 rok 4 maj. Na prawo daję duchowieństru, na lewo przyznaję panom”. To ponoć najstarszy i najlepiej zachowany tego typu obiekt w Polsce. Ciekawe co przytrafi nam się następnym razem :)

IMG_2059

IMG_2064

IMG_2061

Muzyczna dusza Kuby

Na Kubie muzyka jest wszędzie. Tak przynajmniej zwykło się mówić. I tak w rzeczywistości jest, choć czy ta muzyka rzeczywiście płynie z duszy czy raczej z chęci zarobków, to raczej temat do dyskusji.

Owszem, w bardzo wielu miejscach można spotkać ulicznych grajków, grających zwykle na gitarze i śpiewających ballady, jednak zwykle robią to w bardzo turystycznych miejscach i są nastawieni na datki od mijających ich turystów.

IMG_7779

IMG_8601

IMG_8213

Muzyka to również biznes na krajową skalę, dlatego na przykład w Trinidadzie wieczorem można trafić na wiele przedstawień muzyczno-tanecznych (w bardziej afrykańskich rytmach) organizowanych w przedsionkach muzeów i innych instytucji publicznych.

IMG_8221

W całym kraju muzyka towarzyszy również barom i restauracjom. O ile jednak w Vinales przyjemnie jest posłuchać grających lokalnych zespołów, o tyle w Havanie, a zwłaszcza w okolicach jej głównego placu (Plaza Vieja) ciężko jest usłyszeć własne myśli, bo na tarasie niemal każdej restauracji gra zespół podpięty pod bardzo mocne nagłośnienie.

Na szczycie schodów prowadzących do Casa de la Musica w Trinidadzie co wieczór organizowane były tańce pod gołym niebem, oczywiście w towarzystwie orkiestry na żywo. Pierwszego dnia udało się nam załapać na nie nawet za darmo, w kolejnych dniach niestety teren został już ogrodzony i wstęp był płatny. Podobne imprezy na wolnym powietrzu organizowane były praktycznie w każdej miejscowości, np. w Vinales, gdzie wstęp wynosił 1$. Oczywiście można było świetnie się bawić w rytmie kubańskich rytmów, jednak orkiestra kończyła zwykle pracę relatywnie wcześnie i później była już tylko muzyka „z kasety”. Inną sprawą było to, że gośćmi takich dyskotek niekoniecznie są kubańskie pary, przeważają niestety młodzi Kubańczycy z niekoniecznie młodymi niemieckimi partnerkami :)

Na Kubie, mimo teoretycznej izolacji kraju, amerykańska i europejska muzyka jest bardzo na topie.  Wszędzie można spotkać np. Beatlesów.

IMG_8090

 

Prawdziwą kubańską muzyczną duszę mogliśmy zobaczyć… na dworcu autobusowym w Havanie :) W holu dworca wisiał wielki telewizor, do którego podpięty był pendrive, a z niego leciały teledyski z toplisty, m.in. Justin Bieber, ale i kubańskie przeboje jak np. „Hasta que se seque el Malecon”. Nie było by w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że niemal każdy pracownik dworca, który przechodził przed telewizorem, przystawał by zatańczyć choć fragment piosenki :) My dodatkowo wzbogaciliśmy się o sporo kubańskiej muzyki, którą zgraliśmy od taksówkarza wiozącego nas z Trinidadu.

IMG_0968

IMG_0928

IMG_0892

Wielki bal w Trinidadzie

Będąc w Trinidadzie, jednego wieczoru, zobaczyliśmy na skwerku dziewczynę ubraną w suknię panny młodej. Pomyśleliśmy, że trafiliśmy na ślub. Chwilę później przyszły dwie kolejne identycznie ubrane, więc stwierdziliśmy, że to jednak druhny, a nie panny młode. Kiedy jednak „druhen” przybywało, a wokół nich zaczęło się kręcić coraz więcej eleganckich chłopaków, zaczęliśmy się poważnie zastanawiać. Najpierw nie wiedzieliśmy kompletnie o co chodzi, później myśleliśmy, że to może kilka połączonych ślubów (była akurat sobota). Jednak, gdy przyjrzeliśmy się bliżej parom stwierdziliśmy, że są jednak chyba trochę za młodzi na ślub. Co ciekawe, wszyscy mijający ich mieszkańcy miasteczka składali im gratulacje i robili im zdjęcia.

Chwilę później, gdy zapadł już zmrok, zobaczyliśmy sznur mężczyzn niosących ogromne tace. Poszliśmy za nimi i trafiliśmy pod salę ludową, pod którą właściwie było już całe miasteczko. Właściwie była tam młodzieżowa część miasteczka i to ubrana jak na wielki bal. Królowa balu natomiast przyjechała wkrótce odkrytym oldmobilem.

Jak się okazało (zapytaliśmy kogoś stojącego obok) był to bal i to nie byle jaki. To bardzo charakterystyczna i bardzo ważna dla Kubańczyków impreza. Z jej okazji często młodzi Kubańczycy mieszkający poza granicami Kuby specjalnie jadą do swojej ojczyzny, by tam świętować.

No właśnie, co jadą świętować? Na jaką imprezę trafiliśmy w Trinidadzie? Czy ktoś się domyśla?

 

IMG_8142

IMG_8145

IMG_8149

IMG_8152

IMG_8153

IMG_8164

IMG_8169

IMG_8179

IMG_8184

IMG_8201

IMG_8208

IMG_8209

 

Odpowiedź: Kubańczycy tak bawią się z okazji 15. urodzin.

 

 

Kuba, co to takiego?

Kuba przed wyjazdem wyobrażała się nam mniej więcej tak: Che Guevara, komuna, stare samochody, kolorowe domy, muzyka, ludzie z cygarami w zębach, palmy i białe plaże. Kupiliśmy bilety na 10 dni przed wylotem, więc na pogłębienie naszej ignoranckiej wiedzy nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Spakowaliśmy więc niewielkie plecaki (oczywiście korzystając z własnych porad o pakowaniu minimalistycznym) i polecieliśmy.

Co znaleźliśmy na miejscu? Cóż…

Che Guevara

komunę

stare samochody

kolorowe domy

muzykę

ludzi z cygarami w zębach

palmy i białe plaże

 

Czy wszędzie było tak kolorowo i stereotypowo?  Odpowiedzi znajdziecie już w następnych postach.

 

Najbardziej niesamowite miejsca do mieszkania (w Andaluzji)

Kilka lat temu polecieliśmy na tydzień do Andaluzji. Na naszej trasie znalazło się kilka niezwykłych miast i miasteczek unikalnych na skalę europejską, o ile nie światową. Oto cztery, najbardziej oryginalne z nich.

Ronda

Ronda położona jest na brzegach wąwozu, a dwie części miasta łączy ze sobą wysoki na ponad 100 metrów most. Wiele domów, ogrodów i skwerów dosłownie wisi nad przepaścią, dzięki czemu nie brakuje tam naturalnych punktów widokowych. W samej Rondzie znajdziecie mnóstwo urokliwych uliczek oraz wiele zabytków, w tym najstarszą w Hiszpanii arenę do walki z bykami. Właśnie w Rondzie ktoś dawno temu wpadł na pomysł, że z bykami można walczyć na pieszo (a nie, jak dotąd, konno) i został pierwszym torreadorem.

 

Setenil de las Bodegas

Setenil to wyjątkowe miasteczko nie tylko, że większość uliczek jest tak wąska i kręta, że jazda samochodem jest możliwa tylko w jedną stronę. Główną atrakcją miasta jest to, że wiele domów zbudowanych jest pod skałami, a więc skała jest dla nich sufitem, podobnie jak jest stropem wielu uliczek. Setenil to dość małe miasteczko (żyje tu jedynie około 3000 osób) i jest położone na uboczu, dlatego ciężko spotkać tu turystów.

 

El Rocío

El Rocío to miasteczko rodem z Dzikiego Zachodu. Ma niewiele ponad półtora tysiąca mieszkańców, na głównym placu ogdomny kościół-sanktuarium podobny do tych budowanych niegdyś w Ameryce Południowej, a co najważniejsze – nie ma w nim utwardzonych dróg ani znaków drogowych. Mieszkańcy wprawdzie mają samochody, ale w obrębie miasta głównym środkiem transportu wydają się konie i bryczki. Miasto ożywa w Zielone Świątki, kiedy ściąga tu średnio około milion(!) pielgrzymów. Tuż obok kościoła znajduje się jezioro, a w nim brodzą flamingi. El Rocío leży bowiem na skraju Parku Narodowego Doñana – jednego z głównych przystanków ptaków migrujących imędzy Europą i Afryką. Jakby tego było mało, miasteczko jest oddalone od oceanu o jedyne 16km!

 

Guadix

W mieście Guadix, jak i całej otaczającej go prowincji, można spotkać wiele miejsc, w których ludzie żyją w domach wydrążonych w skałach. Często na dom składa się kompleks pomieszczeń wydrążonych bezpośrednio w skale, przez co z daleka ciężko się nawet domyślić, że ktoś może tam mieszkać. Odwiedzając takie miejscowości musicie pamiętać, że chodząc po pagórkach, chodzicie zapewne po dachu czyjegoś domu :)